piątek, 31 maja 2013

Gillette Venus&Olay, maszynka, żel do golenia

W środę, zaraz po powrocie ze szkoły czekała na mnie w domu wyśmienita niespodzianka. Kurier kilka minut przed moim przyjściem dostarczył paczkę od jednego z kobiecych portali, w której spodziewałam się czego mogę szukać. W środku znalazłam piękne, złote pudełko zamykane na magnes od Glossybox, w którym były dwa produkty - maszynka i żel do golenia Gillette Venus&Olay.

Lato idzie, więc idealna, aby pora odsłonić nieco skóry, nieprawdaż? :-)

Venus - światowy lider w dziedzinie depilacji, podjął współpracę z Olay - światowym liderem w dziedzinie pielęgnacji skóry, aby sprostać potrzebom kobiet.

Gilette Venus&Olay to seria kosmetyków dla nas - kobiet, które posiadają delikatną skórę, wymagającą specjalnej pielęgnacji. Producent obiecuje, że nasza skóra po goleniu pozostanie idealna gładka, miękka i nawilżona, natomiast receptura Olay zapewnia, że każdy ruch zachwyca i przyciąga uwagę, a to wszystko za sprawą idealnie gładkiej i bosko pięknej skóry nóg. Klucz do sukcesu?


Maszynka Gillette Venus&Olay to podobno kompleksowy produkt zapewniający skórze troskliwą opiekę godną prawdziwej bogini i to wszystko w mgnieniu oka oraz w maksymalnie uproszczonej formie. 


W opakowaniu znalazłam jeden wkład do maszynki, rękojeść i zaczep pozwalający osuszyć produkt przed następnym użyciem.

Rękojeść jest wygodna, nie wyślizguje się z dłoni podczas używania, jest elastyczna i naprawdę aż ciężko się do czegoś przyczepić. 

Biały, niewielkich rozmiarów zaczep od razu wylądował u mnie w łazience, na ścianie obok wanny. Do tej pory miałam w zwyczaju trzymać swoje maszynki bezpośrednio na półkach, w kosmetyczce bądź po prostu na wannie. Kiedy go tylko zobaczyłam od razu wiedziałam, że zostanie on u mnie nawet jak przestanę korzystać z maszynki marki Gilette Venus&Olay. Genialna, przydatna rzecz zajmująca tyle miejsca, co i nic.

Produkt potrafi ucieszyć oko. Złoty kolor sprawia, że zwykła czynność staje się niezwykła, przyjemna. Lubię mieć rzeczy, które nie dość, że dobrze spełniają swoje zadanie to jeszcze genialnie wyglądają!


Moją uwagę przykuły ostrza umieszczone blisko siebie. Podobno jest to pierwsze takie pięcioostrzowe narzędzie do golenia dla kobiet. Dopasowuje się do kształtów ciała, delikatnie i naprawdę precyzyjnie usuwa niepotrzebne włoski i nadaje skórze gładkości przez co teraz, pisząc ten post, ciągle dotykam swoje nogi :-)


A wbudowane paski (które swoją drogą pachnął nieziemsko, albo i jeszcze lepiej, ale o tym zaraz) gwarantują nawilżenie i poślizg maszynki. Przy użyciu wody żel  uwalnia się samoczynnie. Do depilacji nie potrzebne są dodatkowe żele, mydła i inne środki. 

Najbardziej urzekł mnie jednak zapach! Uwielbiam karmel i brzoskwinię pod każdym względem i tutaj to połączenie sprawdziło się idealnie. Zakochałam się. Nieziemska woń produktu gościła jeszcze cały dzień w mojej łazience, przez co młodszy brat stwierdził nawet, że kupiłam sobie kolejną perfumę. Niestety, na nogach zapach się nie utrzymał, a szkoda.

Jedynym minusem tej maszynki jest chyba tak naprawdę cena. Podejrzewam, że gdyby to urządzenie przeznaczone dla kobiet było tańsze to porzuciłabym wszystkie inne w niepamięć i namiętnie korzystała tylko z tej. 

Produkt kosztuje około 57 zł, a cztery wkłady blisko 100 zł. 

Z ciekawości zerknęłam na nasze polskie allegro i uśmiechnęłam się sama do siebie. Maszynkę jak i same wkłady można kupić w niższej cenie.


Jak pisałam wcześniej, na początku wpisu oprócz maszynki w złotym pudelku znalazłam także inny produkt tej samej marki. Żel do golenia Gillette Venus&Olay zmiękcza i wygładza skórę sprawiając, że po goleniu staje się idealnie nawilżona i piękna.

Opakowanie ma również złote kolory - producent zadbał o to, aby nie tylko maszynka cieszyła oko.

Zresztą... ten kosmetyk też ma obłędny zapach, chociaż nie już tak bardzo jak maszynka. 

Otwieranie czy zamykanie tego kosmetyku nie sprawia problemów nawet z mokrymi dłońmi i w wannie pełnej wody. Produkt nie wyślizguje się z rąk.



Żel Gilette Venus&Olay jest łatwy do aplikacji. Dawanie go bezpośrednio na skórę nie sprawia żadnych problemów. Dobrze się pieni i na moje oko jest wydajny. Wystarczy niewielka ilość niebieskiego produktu. Kolor przypomina mi bajkę dzieciństwa - "Smerfy". Na zdjęciu jest on trochę przekłamany.

Mam cichą nadzieje, że żel będzie idealnie także współpracował z tańszymi maszynkami. No... musi! :-)

Produkt jest zamknięty w 200 ml i kosztuje około 20 zł.

Zarówno jak z jednego tak i z drugiego produktu jestem bardzo zadowolona. Producent nie skłamał składając różne obietnice, które przetaczałam w notce.  Nie wiem czy skuszę się ponownie na maszynkę z powodu przerażającej ceny jednak myślę, że żel zagości u mnie jeszcze nie raz i nie dwa. Obydwa produktu pozwalają na stu procentowy relaks przy zwykłej czynności.

Testowanie dzięki serwisowi:

środa, 29 maja 2013

My sekret, pachnące lakiery


źródło zdjęć: Google Grafika

Tym razem, w tak zwanym międzyczasie - pomiędzy opiniami produktów, a postami "zrób to sam", przychodzę do Was z nowinką.

My Secret to firma, która pozwala odkryć świat bajecznych kolorów. Zawsze zaskakuje mnie swoimi edycjami limitowanych pośród lakierów i tak jest tym razem. Ostatnio pojawiają się piaski i przeróżne inne nowości, w takim razie i ta firma zadbała o to, by kolejny zmysł - węch czuł się bardzo dobrze w swojej roli.

Od 1 czerwca w drogeriach "Natura" będzie można nabyć lakiery, które pachną podczas wysychania i nie tylko podbijają serce, ale i oczy! Pomysł pachnących lakierów jest miłą odmianą od drażniącego, "codziennego" zapachu.

Limitowana edycja My Secret składa się z czterech kolorów:

źródło zdjęć: Google Grafika

Kiwi (#167) - piękna, soczysta wiosenna zieleń z czarnymi drobinkami. Wygląda apetycznie i naprawdę przypomina kiwi! Ten kolor skradł mi zarówno serce, jak i oczy. Zresztą nie tylko mi - nawet Mój Mężczyzna twierdzi, że ma w sobie "to coś"! :-) Zdecydowanie mogę go nazwać ulubionym tej edycji.

źródło zdjęć: Google Grafika

Fruit Coctail (#168) - lubię niebieski, a ten odcień wpadający lekko w fiolet też kusi...

źródło zdjęć: Google Grafika


Candy (#169) - odcień przygaszonego, brudnego różu. Klasyczny odcień, który nie wpadł mi aż tak w oko jak pozostałe.

źródło zdjęć: Google Grafika


Raspberry (#170) - naprawdę przypomina mi maliny, które zresztą lubię zjadać prosto z krzaka. Klasyk z piękna rodem - co tu więcej pisać?

Każdy odcień ma w sobie zdecydowanie "to coś" i szkoda, że My Secret zdecydowało się tylko na cztery!

Producent obiecuje nowoczesną, lekką formułę lakieru do paznokci, która zapewnia jego równomierne rozprowadzenie oraz zapobiega powstawaniu smug.

Coś czuję, że zrobię sobie mały prezencik na Dzień Dziecka... :-)

poniedziałek, 20 maja 2013

Mariza, lakier do paznokci


Lakier do paznokci marki Mariza mam już w swojej skromnej kolekcji naprawdę długo i co jakiś czas próbuję się do niego przekonać.

Kupiłam go z czystej ciekawości i marzę o wehikuł czasu!

Poręczna szklana buteleczka o pojemności 5 ml zawiera lakier niespodziankę, który tylko z pozoru wygląda świetnie.

Barwa produktu przypomina mi letni, truskawkowy kogiel mogel - jasny różowy, rozbielony czerwony... Sama nie mam pojęcia jak dokładnie określić odcień, a niestety akurat ten kosmetyk nie ma ani specjalnej nazwy, ani numerka - przynajmniej na moim opakowaniu.

Zaskoczona odkryłam w domu, że wykończenie lakieru jest perłowe. Nie jestem do końca do takich przekonana, no ale...

Niestety, odkąd tylko pamiętam dobry humor psuje nakładanie warstw na płytkę paznokci. Zawsze żałuję kupna tego produktu, po czym wrzucam go dalej do czerwonego pojemnika z nadzieją, że za jakiś czas podbije moje serce.

Krycie jest kompletną pomyłką. Dopiero po nałożeniu trzech, a nawet czterech warstw lakieru do paznokci, co doprowadza mnie do szału. Produkt pozostawia za sobą straszne smugi, mimo naprawdę wygodnego, małego pędzelka. Kiedy kosmetyk już wysechł zauważyłam na swoich paznokciach odciski palców, zadrapania i malutkie pęcherzyki powietrza.

Jestem rozczarowana jakością lakieru do paznokci marki Mariza.

Pocieszam się, że przynajmniej zmywanie lakieru nie sprawia problemów, tym, że produkt jest dość trwały - wytrzymuje na paznokciach około czterech dni oraz pomimo nałożonych trzech warstw schnie szybko.

Za ten kolorowy kosmetyk zapłaciłam około 4 zł, o ile mnie pamięć nie myli i więcej nie powtórzyłabym tego błędu.

Zawsze po użyciu odstawiałam go na półkę bez uśmiechu na twarzy. Nie jest to kolor moich marzeń, zdecydowanie. 

czwartek, 16 maja 2013

Bell, Professional Art French Chic Set


W środę postanowiłyśmy z mamą zainwestować w jakiś zestaw do French Manicure & Pedicure, z racji małego, rodzinnego, niedzielnego wydarzenia. Nasz wybór padł na Professional Art French Chic Set marki Bell.

Firma Bell jest uznanym producentem i dystrybutorem kosmetyków kolorowych. Istnieje na rynku od ponad 20 lat i jestem pewna, że każdy słyszał o niej chociażby jedno słowo.

W małym, papierowym opakowaniu znajdują się dwie buteleczki - każda ma po 5 g i jest ważna dwa lata od momentu otwarcia oraz biały prostokącik z szablonami do wzorków. Na pudełku oprócz podstawowych informacji (marka, skład i tak dalej...) jest instrukcja obsługi wyżej wspomnianych szablonów.


Białą farbką ART COVER możemy uzyskać efektowny wzorem, a transparentny lakier COLOUR FINISCH, który jest dostępny w sześciu mlecznych kolorach - od mlecznego poprzez róże i beże, na fiolecie kończąc, w tym trzy odcienie z drobinkami) sprawi, że płytka paznokcia będzie miała jednolity, estetyczny kolor.

W moje ręce oprócz białego lakieru trafił też obowiązkowy drugi w kolorze pąsowym z drobinkami - zestaw nr 40 (wolałabym chyba nie wiedzieć jaki mam numerek po tym jak zobaczyłam, że po "Nr" jest postawiona kropka...).

Przyznam szczerze, że lakiery powodują uśmiech na twarzy, chociaż biały mógłby być bardziej kryjący to jestem razem z mamą bardzo zadowolona. Lakiery są proste w obsłudze, mają typowe opakowanie, a pędzelek nie sprawia żadnych problemów. Myślę, że jedna warstwa COLOUR FINISCH spokojnie wystarczy, podczas używania ART COVER są potrzebne dwie. Produkty nie opryskują i do samego końca trzymają się naprawdę nieźle.

Ciężko mi ocenić po kilku dniach wydajność produktu i trwałość.


Oprócz dwóch lakierów do paznokci w opakowaniu znalazłam naklejki, szablony do wzorków - w sumie ponad czterdzieści sztuk. 

Zdobienia zawsze mogą się przydać, w końcu dzięki nim można ukryć niedociągnięcia i różne wpadki. Marka Bell wpadła na urozmaicenie klasycznego, francuskiego manicure, pedicure. Zestaw szablonów pozwala nam na malowanie serduszek, motylków, koniczynek, księżyców  bucików  gwiazdek czy kwiatków w różnym rozmiarze.

Używanie ich brzmi naprawdę prosto. Na paznokieć wystarczy nakleić szablon, zamalować pusty otwór i po  około minucie odkleić. Oczywiście później można całość pokryć lakierem do paznokci. Podobno jeden szablon do wzorków można użyć nawet pięciokrotnie! 

Pomysł z szablonami jest dobry, ale w połączeniu z czymś innym. Zdecydowanie wolę eleganckie i spokojne dłonie bez serduszek i innych zdobień. W tym przypadku wolę odpuścić sobie nutkę szaleństwa.


Za zestaw (dwa lakiery do paznokci plus szablon do wzorków) zapłaciłam w promocji 12.70zł - cena regularna to coś około 20zł. 

Podoba mi się to, że przyjemnie, łatwo w kilka minut możemy sobie pozwolić na French Manicure&Pedicure bez wychodzenia z domu. Jestem pewna, że lakiery do paznokci jeszcze nie raz i nie dwa zagoszczą na moich płytkach, a szablon do wzorków spróbuję wypróbować z innymi kolorami.

wtorek, 14 maja 2013

Eveline Cosmetics, SOS dla kruchych i łamliwych paznokci


Odkąd tylko pamiętam moje paznokcie były słabe, kruche, łamliwe i niesamowicie się rozdwajały. Mogłam je spokojnie powyginać na wszystkie strony. Próby stosowania przeróżnych tabletek i innych produktów kończyły się najczęściej niezbyt satysfakcjonującym efektem. 

Rok temu, tuż przed czterysta kilometrową podróżą zajrzałam do pobliskiej drogerii, gdzie moją uwagę przykuł jeden produkt - SOS dla kruchych i łamliwych paznokci. Niewiele myśląc chwyciłam kosmetyk w dłoń i podeszłam do kasy, mając cichą nadzieję, że pozbędę się raz na zawsze problemów, jednak z drugiej strony - nie czekałam na cud.

Producent obiecuje szybką pomoc dla kruchych i łamliwych paznokci. Kompleksowa, silnie działająca kuracja jest idealnym rozwiązaniem. W ciągu dziesięciu dni kuracji SOS paznokcie z dnia na dzień stają się nieprawdopodobnie mocne, elastyczne i piękne.

Na pierwszy rzut oka kosmetyk przypomina zwykły, kolorowy lakier do paznokci. Zarówno porównując opakowanie jak i pędzelek. 

Produkt dostajemy w estetycznej, prostokątnej buteleczce z za krótkim pędzelkiem - nie sięga dna dlatego też niemożliwe jest wydobycie kosmetyku do ostatniej kropli. Preparat ma jasnoróżowy kolor, który po trzech warstwach na płytce paznokcia daje ładny połysk. Konsystencja jest odpowiednia.

Odżywkę stosowałam zgodnie z zaleceniami - codziennie nakładałam jedną warstwę preparatu na paznokcie, a po trzech dniach zmyłam i rozpoczynałam czynność ponownie. Każda nałożona warstwa dogłębnie penetruje paznokieć, zapewniając ekstremalne wzmocnienie i utwardzenie płytki.

I... przyznaję się bez bicia - nie raz i nie dwa zapomniałam o nałożeniu kolejnej warstwy.

Producent zaleca stosowanie odżywki przez dziesięć dni. U mnie to trwało nieco dłużej. SOS dla kruchych i łamliwych paznokci używałam około trzech miesięcy z małymi przerwami.

Z biegiem czasu moje paznokcie stały się naprawdę wzmocnione, twardsze, a o rozdwajaniu zdążyłam zapomnieć! Odżywka zdecydowanie podbiła moje serce.

Niestety, kosmetyk w swoim składzie zawiera formaldehyd, który potrafi wyrządzić sporo złego. Bacznie obserwowałam swoje paznokcie (i nadal to robię), ale całe szczęście nie miałam żadnych problemów.

Za 12ml produktu zapłaciłam około 10zł.

Kiedy tylko będzie taka potrzeba od razu sięgnę po ten preparat, na pewno!

Dokładnie rok temu - w maju 2012 zaczęłam swoją przygodę z odżywkami Eveline, która trwa do dziś i wiem, że prędko się nie skończy! :-) Teraz jestem w połowie opakowania 8w1.

niedziela, 12 maja 2013

Maybelline, Great Lash Blackest Black tusz do rzęs


Jakiś czas temu podczas otwarcia sezonu grillowego nie brakowało rozmów na przeróżne tematy i... podrzucenia nowego produktu do codziennego makijażu. Niestety, u Cioci, która skusiła się na promocję "Kup 2 kosmetyki firmy Maybelline, a otrzymasz tusz do rzęs gratis!" nie sprawdził się. Mimo wszystko z uśmiechem na twarzy wrzuciłam go do torby, no bo w końcu która z nas nie lubi dostawać nowych kosmetyków? :-)

Produkt na Zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych jest absolutnym przebojem. Do wyboru mamy kilka rodzai: Washable (zmywalny), ten, który trafił w moje ręce - Blackest Black (zmywalny w kolorze nasyconej czerni), Waterproof (wodoodporny) i Curved Brush (zmywalny z podkręcającą szczoteczką). Wyczytałam gdzieś, że jest to jeden z najpopularniejszych tuszy do rzęs! Podobno w USA jedna sztuka sprzedaje się średnio co 1.9 sekundy.

Małe opakowanie przypomina dziecięcy kosmetyk i panującą wokół wiosnę (nareszcie!). Jasna, soczysta zieleń plus odcień truskawki to naprawdę dobre połączenie, które w stu procentach cieszy oko i z pewnością wyróżnia się na tle innych maskar. Na plastiku wolałabym zwykły nadruk. Podejrzewam, że naklejki za niedługo zaczną nieestetycznie wyglądać. Wielkość bohatera dzisiejszego wpisu sprawia, że możemy go bez problemu wrzucić do torebki, wakacyjnej torby czy nawet kieszeni.

Kiedy zobaczyłam pierwszy raz na oczy szczoteczkę Great Lash od razu pomyślałam, że może sprawiać małe problemy podczas aplikacji produktu na moje rzęsy i nie pomyliłam się... Chociaż szczoteczka nabiera odpowiednią ilość produktu, wygodnie leży w dłoni to zdecydowanie wolę coś większego.

Produkt nie kruszy się, wytrzymuje dwadzieścia cztery godziny i nawet krótkie drzemki w ciągu dnia. Nie mam problemu z usunięciem kosmetyku. Great Lash Blackest Black wydłuża rzęsy, zgodnie z obietnicą producenta jest intensywnie czarny, nie kruszy się, nie tworzy grudek, nie odbija się na powiece. Trzeba z nim obchodzić się dosyć ostrożnie - lubi od czasu do czasu skleić rzęsy.

Według producenta kosmetyk jest ważny sześć miesięcy od otwarcia, a 12.5ml bohatera dzisiejszego wpisu kosztuje około 13zł.

Lubię cały czas próbować nowości, a szczególnie jeżeli chodzi o tusze do rzęs. Great Lash stanowi fajną zabawę na krótką chwilę. Zdecydowanie nie zostanę mu wierna na wieki wieków. Podoba mi się opakowanie, momentami konsystencja, piękna czerń i to, że marka Maybelline zaoferowała efekt naturalnych rzęs w ciągu kilku minut.

wtorek, 7 maja 2013

Caviar manicure

Chociaż nie mam za sobą nawet pierwszego zdania to już wiem, że będzie to długi wpis z jak do tej pory największą ilością zdjęć :-)

Czas start!


Kiedy zobaczyłam to cudeńko od razu wiedziałam, że muszę je mieć! 

Produkt całkiem przez przypadek rzucił mi się w oczy wczoraj tuż przed dwunastą w popularnym w całej Polsce Chińskim Centrum Handlowym - podejrzewam, że każdy wie, o który sklep chodzi. Za wspaniałe, drobne fioletowe kuleczki zapłaciłam tylko 1.50zł!

Patrząc na przeźroczyste, okrągłe opakowanie w głowie od razu pojawiło mi się zdjęcie pięknie i precyzyjnie wykonanego kawioru na paznokciach, który chciałam mieć na swoich płytkach już od dawna.

W Polsce "caviar manicure" jest określany mianem koralików czy perełek, które pokrywają całą płytkę paznokcia. Efekt mogą stworzyć różno i jednokolorowe kuleczki. Myślę, że cena gotowych produktów - lakierów do paznokci, które są dostępne w drogeriach jest naprawdę zawyżona (np. Sephora około 80zł), dlatego uśmiechnęłam się sama do siebie mając w dłoni tańsze rozwiązanie. 


Chińskie Centrum Handlowe w moim mieście niestety akurat oferowało tylko dwa kolory - towar był mocno już przebrany. Już miałam sięgać po jasną czerwień wpadającą w róż kiedy (całe szczęście!) zauważyłam, że brakuje połowę produktu. Wierzę, że przy następnej mojej wizycie w wyżej wymienionym sklepie dorwę większą ilość owego cudeńka w innym odcieniu.



Opakowanie swoją prostotą chwyciło za moje serce. Okrągły, przeźroczysty plastik pozwala bez problemu wydobyć perełki oraz zobaczyć ile zostało produktu. Otwieranie samo w sobie można nawet powiedzieć, że sprawia przyjemność - nie trzeba na siłę ciągnąć za którąś ze stron okrągłego plastiku, wystarczy delikatnie przekręcić, a  "ząbki" umożliwią nam dostanie się do środka przeźroczystego opakowania.


Caviar manicure z powodzeniem możemy wykonać same w domu. Wbrew pozorom - wszystko jest bardzo łatwe.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie sprawdziła wszystkiego na własne paznokcie zaraz po przyjściu do domu.

Na czystą płytkę powinnam nałożyć chociażby bezbarwny lakier, aby uniknąć przebarwień jednak ominęłam to z czystego powodu - na śmierć zapomniałam, że po ostatnim Gradient Manicure buteleczka wylądowała w koszu.

Paznokcie zdecydowałam się pomalować na kolor czarny. Do pełnego, wyraźnego i nieprzekłamanego krycia były potrzebne dwie warstwy. Jedna dawała bardziej stalowy odcień.

W tak zwanym między czasie czekając na całkowite wyschnięcie produktu poszukałam małego pudełeczka, który idealnie łapałby moje wszystkie spadające kuleczki podczas aplikacji ich na płytki. Czerwony, pusty kwadrat to po prostu jedna część opakowania, w którym kiedyś dostałam jakąś biżuterię.

Kiedy byłam już pewna, że moje dwie warstwy są w stu procentach suche nałożyłam kolejną, na której został już przyklejony kawior.

Aplikację tych drobnych, ślicznych, kolorowych kuleczek można wykonać na kilka sposobów. Ja skusiłam się na trzy (patrz zdjęcie: 5a, 5b, 5c). Na płytkę paznokcia bezpośrednio możemy wysypać perełki, co myślę, że nie jest najlepszym pomysłem. Koraliki rozsypują się wszędzie i uwierzcie na słowo - bardzo ciężko je pozbierać. Innym i zarazem moim ulubionym rozwiązaniem jest generalnie ta sama czynność z jednym, małym wyjątkiem - pod palcem, na który właśnie aplikujemy produkt znajduje się małe pudełeczko skutecznie zbierające fioletowe cudeńka. Ostatni sposób na dostarczeniu płytce drobinek wydaje się prosty - do niezbyt dużego opakowania (w moim przypadku było to czerwone, puste opakowanie po biżuterii, o którym pisałam w dzisiejszym poście kilka razy) wsypujemy część kawioru i pozwalamy naszym palcom zanurzyć się w nim. Szybki sposób, który niestety nie do końca jest zawsze skuteczny - koraliki nie przyczepiają się dokładnie we wszystkie miejsca.

Po nasypaniu kuleczek delikatnie je przycisnęłam i usunęłam nadmiar.


Po wszystkim to co upadło do czerwonego pudełeczka wsypałam tam gdzie powinno być - do przeźroczystego, okrągłego opakowania. Zużycie drobinek jest naprawdę niewielkie. Myślę, że jeszcze kilka razy skuszę się na Caviar manicure bez potrzeby kupowania kolejnego pojemniczka.


Fioletowe drobinki dobrze przyczepiają się do płytki i nie migrują. Jestem zaskoczona trwałością! Byłam pewna, że nie wytrzymają próby czasu i po godzinie maksymalnie dwóch zaczną odpadać jedna po drugiej. Co prawda - jest ich mniej, ale ubytek jest niewielki i niezauważalny na pierwszy rzut oka. Z kawiorem na paznokciach żyję drugi dzień - przetrwał nawet mycie naczyń, włosów czy długą, gorącą kąpiel!


Efekt końcowy zadowolił mnie w stu procentach. W słońcu fioletowe drobinki mienią się na kolor srebrny.


Do Caviar manicure użyłam:
  • Czarnego lakieru do paznokci (niestety brak naklejki robi swoje i nie mam pojęcia jakiej jest marki)
  • Fioletowych drobnych kuleczek

sobota, 4 maja 2013

Essence, I love punk jumbo eyeliner pen




Od kilku tygodni nosiłam się z zamiarem kupna eyelinera. Kreski na powiekach u innych zawsze zwracały moją uwagę od zawsze, więc i ja chciałam je wyczarować u siebie. Z racji, że miał być to mój pierwszy taki produkt w życiu szukałam czegoś, co ułatwiłoby mi aplikację, przyzwoitego jeżeli chodzi o cenę i w tradycyjnym, klasycznym kolorze - czarnym.

Kiedy znalazłam się już w drogerii, długo zastanawiałam się nad rodzajem i marką eyelinera. Przejrzałam każdy możliwy w sklepie, zwracając uwagę nie tylko na to o co chodziło mi od samego początku, ale także na opakowanie. Wahałam się pomiędzy Maybeline Lasting Drama a Essence I love punk jumbo z nowej, wiosennej kolekcji. W końcu jednak do koszyka wrzuciłam ten drugi z nadzieją, że flamaster będzie idealny dla moich trzęsących się rączek i zerowego doświadczenia. 

Na jednej z internetowych stron możemy wyczytać, że eyeliner marki Essence, który został wykonany we Włoszech jest przeznaczony dla osób rozpoczynających pracę z takimi produktami. Miękki pisać osadzony na wygodnej i grubej rączce umożliwia łatwą oraz dokładną aplikację. Pozwala namalować kreski różnej grubości i długości, a tuż po oczy stają się wyraziste, a kolor - intensywny.

Brzmi kusząco, nawet bardzo!

Produkt jest zamknięty w czarnym, prostym opakowaniu, na którym zawarte są podstawowe informacje (nazwa producenta, opis i tak dalej...) w kolorze fuksji. Wygodnie leży w dłoni, nie sprawia problemów podczas aplikacji. Dzięki swoim rozmiarom jest idealny do torebki, a nawet kieszeni!

Od razu po otworzeniu produktu moja uwagę przykuło kolejne zabezpieczenie - przeźroczysta zatyczka, która z biegiem czasu potrafi podnieść mi ciśnienie. Zdarza się, że nie współpracuje ze mną tak jakbym chciała, stawia opór i robi na złość - pomijając już trudność w usuwaniu tego przed aplikacją to niestety nie mogę przymknąć oko na zostawianie zawartości produktu na moich dłoniach.

Pisak jest wygodny w użyciu, a ja nie miałam problemu z namalowaniem kreski zarówno cieńszej jak i grubszej. Ma dobre zakończenie, którym łatwo manewrować. Wbrew pozorom wszystko odbyło się w prosty,  szybki i przyjemny sposób.

Już na początku wpisu zaznaczyłam, że poszukiwałam czegoś w tradycyjnym, klasycznym kolorze. Decyzja została niezmienna do samego końca, dlatego też w moje ręce trafił eyeliner ultra black (#001). Po nałożeniu produktu na powiekę wiedziałam od razu, że nie spełnia on moich oczekiwań. Intensywną czerń uzyskałam po dwóch warstwach, jedna daje mi tylko przekłamany, wyblakły kolor.

Kreski na moich powiekach wytrzymały kilka godzin, ale... w tak zwanym międzyczasie wymagały poprawek. Produkt lubi się rozmazywać - wystarczy lekki kontakt chociażby z palcem, nie kruszy się i nie odbija.

Z usuwaniem bohatera dzisiejszego wpisu nie mam najmniejszego problemu - wszystko może się odbywać nawet bez wody i płynu do demakijażu.

Za 2.5g. zapłaciłam 10.99zł, więc chęć znalezienia czegoś za dobrą cenę udała się w stu procentach.

Mam mieszane uczucia do eyelinera we flamastrze jumbo I love punk marki essence. Jest to mój pierwszy produkt tego typu i nieco się rozczarowałam. Z pewnością stanowi on dobre rozwiązanie dla wszystkich tych, którzy dopiero co stawiają swoje kroki wśród świata malowania kresek na powiekach i nie są ludźmi wymagającymi. Z chęcią wrócę do niego jeżeli tylko producent postawi na lepszą jakość i trwałość.

Na stronie producenta możemy znaleźć eyelinerowe tutoriale z bohaterem dzisiejszego wpisu i nie tylko  - KLIK

Przy kolejnym zakupie eyelinera zapewne postawię na wcześniej wspomniany Lasting Drama marki Maybeline.

czwartek, 2 maja 2013

Gradient manicure

Efekt płynnego przechodzenia jednego koloru w drugi zyskał w sobie wiele miłośniczek. Myślę, że boom na ombre trwa w najlepsze, dlatego też i ja skusiłam się na zabawę półcieniami przy pracy nad zacieraniem granic między kolorami. Pierwszy raz w życiu!

Możliwości jest niezliczona ilość. Zawsze myślałam, że stworzenie takiego efektu musi być skomplikowane, jednak jak się okazało - nie taki diabeł straszny jak go malują. 


Wykonanie tak zwanego Gradient Manicure zaczęłam od nałożenia zwykłego, bezbarwnego lakieru na czystą płytkę, dzięki czemu uniknęłam przebarwień. Następnie pomalowałam paznokcie na biało - nie muszą być one idealnie pokryte lakierem. W tak zwanym międzyczasie, czekając na całkowite wyschnięcie produktu, pocięłam gąbeczkę ze wcześniej zużytego pudru na cztery części (podobno te do zmywania naczyń też się sprawdzają), jedną z nich spryskałam wodą w postaci mgiełki. Zaleca się zabezpieczenie skórek taśmą klejącą lub plastrem, aby nie uległy nadmiernemu zabrudzeniu - ja jednak sobie to odpuściłam i powtarzając ciągle pod nosem, że cierpliwość popłaca wybrałam dwa kolory, które będą tworzyć mój efekt. Namalowałam na gąbeczce gradient w postaci dwóch poziomych pasków o różnej grubości po czym wszystko stemplowałam na płytkę delikatnymi ruchami. Dla pewności przed tą czynnością możemy wypróbować to, co stworzyliśmy na zwykłej kartce papieru. Następnie w zależności od pożądanego efektu, nakładamy kolejno drugą, trzecią... warstwę. Mnie zadowoliła pierwsza. Zanim całość wyschła nałożyłam lakier nawierzchniowy, który zniwelował chropowatą powierzchnię pozostawioną przez gąbkę. Kiedy miałam pewność, że Gradient Manicure nie jest nawet wilgotny w swoje dłonie chwyciłam zwykły patyczek kosmetyczny nasączony zmywaczem do paznokci i usunęłam to, co zostało na skórze wokół płytki.


Do wykonania dzisiejszego Gradient Manicure użyłam:
  • Lakieru do paznokci Vollare Cosmetics Colorado glossy nail polish
  • Lakieru do paznokci Golden Rose Care + Strong Nail Lacquer
  • Szybkoschnący lakier do paznokci Sally Hansem, Insta - Dri Presto Pink (#210) - pisałam o nim tutaj!
  • Skoncentrowaną odżywkę do paznokci Eveline Cosmetics 8w1 Total Action
Pewnie jeszcze nie raz skuszę się na Gradient Manicure pod warunkiem, że będę miała więcej wolnego czasu - niestety, taka zabawa zabiera mnóstwo czasu. Ombre z pewnością jest idealnym urozmaiceniem codziennego stroju, ciekawym i nietypowym dodatkiem.

środa, 1 maja 2013


Już wkrótce słów kilka o dzisiejszych zdobyczach - bezbronnych lakierach do paznokci, które czekały na moją adopcję w pobliskiej drogerii :-)